Jeden z leniwych, weekendowych dni. Trochę shoppingu, snucia się po mieście i decyzja o obiedzie poza domem (bo w domu nie chciało się nic robić). Oto doskonały przykład na to, gdy coś wygląda lepiej niż smakuje.

20 minut oczekiwania na pubowe danie w lokalu, w którym liczba klientów nie wskazuje na zatłoczenie, skutecznie podkręca apetyt. Danie podane z lekko unoszącą się ciepłą parą i zapachem nijakości rozbudza natomiast pierwsze podejrzenia. Zanim zabrałem się do celebrowania posiłku, zaopatrzyłem się w 5 torebeczek pieprzu, 3 soli i 8 opakowań musztardy Heinz (nigdy mnie jeszcze nie zawiodła). Po dokonaniu czynności doprawiania potrawy przyszedł czas na ucztę. 

Groszek losowo spełniał oczekiwania mojego podniebienia. Jeden strzelał wytryskując zimną wodę z wewnątrz, inny rzucał wyzwanie plombom, kolejny rozpływał się na talerzu zanim przypuściłem na niego atak widelcem.

Brokuły – zależy jak na nie patrzeć. Główka wodnista, ogonek wymagający mocniejszego przeżuwania. 

Ziemniaczki chrupiące z zewnątrz, mdłe wewnątrz.

Yorkshire pudding (to gniazdko z ciasta po prawej), chrupiący jak zawsze, zimny jak nigdy. 

Gwóźdź programu – cziken. Upiekło mu się. W połączeniu z musztardą smakował dobrze.

Do sosu nie robiłem nawet przymiarki. Zawsze wygląda tak jak zlewany z pozostałości zebranych z innych stołów. Poza tym to dodatkowa dawka ok. 500 kcal, a o linię trzeba przecież dbać.

Całość ratuje cena – 7,09 za obiad z piwem, nie uderzyła mocno w domowy budżet. 

Lenistwo zostało jednak ukarane.

jedzenie w pubie