W zasadzie to “Tatry słowackie z małymi dziećmi”, bo majowy wypad na Słowację, to nasza pierwsza wycieczka w poszerzonym składzie. Debiut na górskim szlaku zaliczyła w tym sezonie Nela l. 0,4 miesiąca. A celem wycieczki był Popradzki Staw (wysokość lustra 1949 m n.p.m.) położony w słowackich Tatrach Wysokich. W drogę zatem!
Będąc na Słowacji trafiliśmy do genialnej bazy wypadowej. Miejscówka zlokalizowana była w Wielkiej Łomnicy, skąd dojazd do podnóża Tatr jest błyskawiczny, a roztaczające się możliwości górskich wypadów rewelacyjne. Decydując się na wyjazd z maluchami logistyka na miejscu była kluczowa. Lepiej zatem nie mogliśmy trafić.
O Popradzkim Stawie słyszałem już wielokrotnie. Często w kontekście wakacyjnych wyjazdów i dzikich tłumów podczas długiego, majowego weekendu w Polsce. Wyczytałem gdzieś nawet, że Popradzki Staw to takie słowackie Morskie Oko. Tak samo oblegane, jak kultowy staw po naszej stronie Tatr. Z tak samo zatłoczoną drogą, jak ta szeroka autostrada do MOka.
Nie to żebyśmy nie mieli innych pomysłów na górską wędrówkę, ale przy pierwszym razie z taką ekipą nie mogliśmy ryzykować jakiś fackapów. Miało być prosto i do celu. I tak się stało. A cały ten strach o zatłoczony szlak, pełen Januszy i Grażyn, zniknął gdy tylko zajechaliśmy na parking, gdzie rozpoczynała się trasa.
Szlak startuje przy stacji elektriczki “Popradzkie Pleso” (aha, elektriczka to nic innego, jak swego rodzaju kolejka sunąca u podnóży Tatr Słowackich. Jadąc samochodem, podziwialiśmy jak biegnie jej trasa i jakie widoki oferuje podróżującym. Myślę, że to atrakcja warta skorzystania, także następnym razem porzucamy samochód i ogarniamy podróż w trybie eko). Wracając do szlaku – przed stacją elektriczki znajduje się parking. W zasadzie to samochody ustawiają się jeden za drugim wzdłuż drogi, a za tą przyjemność płaci się 6 euraczy. I w tym miejscu muszę zaznaczyć, że nasi południowi sąsiedzi dobrze kroją turystów na tych parkingach. Tu kilka erło, tam kilka erło i ani się człowiek oglądnie, a robi się z tego niezła sumka. Ale nie ma co cebulić. Jak karzą płacić, to płacimy.
Rozkładamy wózek, ładujemy ekwipunek na plecy i w drogę. A ta prowadzi cały czas asfaltem…aż pod samiutki Popradzki Staw. To bardzo łagodna, delikatnie wznosząca się trasa, doskonale przystosowana do poruszania się z dziecięcym wózkiem. Co prawda jest kilka podejść, na których może na chwilę zabraknąć tchu, ale za to w drodze powrotnej całkiem fajnie prowadzi się wózek bez większego wysiłku. Większość, około 4 km odcinka, prowadzi przez las. Ostatnie kilkaset metrów idzie się natomiast wypłaszczeniem, skąd rozpościerają się oszałamiające widoki na wznoszące się nad doliną szczyty.
Docierając do Popradzkiego Stawu pozostaje cieszyć się dobrze rozbudowaną infrastrukturą turystyczną. Na miejscu skorzystać możemy z oferty Schroniska nad Popradzkim Stawem czy też rozgościć się w znajdującym się w bezpośrednim sąsiedztwie Schronisku Majlátha. Podczas naszej wycieczki w pierwszym z obiektów odbywała się co najmniej dziwna impreza: na zewnątrz, obok flagi słowackiej, wywieszona była czerwona flaga z sierpem i młotem – symbol Związku Radzieckiego. Wewnątrz z kolei, w sali z zawieszonymi flagami z wizerunkiem Lenina, jakiś gość głosił płomienne przemówienia ze sceny. Albo performence albo zjazd partii komunistycznej. Dziwna atmosfera…Porę obiadową spędziliśmy zatem w Schronisku Majlátha. Ceny wiadomo – schroniskowe. Choć i tak myślę, że nie nie było najgorzej. Duży talerz spaghetti z mięsem i parmezanem kosztował 6,5 erło, a coś w rodzaju pyz nadziewanych dżemem i czekoladą z polewą z leśnych owoców około 6 erło. Smakowo całkiem całkiem.
Na miejscu jest również plac zabaw i kilkanaście stołów z ławami wystawionymi na zewnątrz (lub na polu – Respect Kraków!). Miejsca jest sporo i mimo gorącego, turystycznego okresu, nie uczestniczyliśmy w dantejskich scenach zadeptywania się turystów nawzajem.
Niestety nie było nam dane kontynuować wycieczki wokół Popradzkiego Stawu. Najmłodszy członek ekipy był tego dnia trochę kapryśny. Well… Ale sam staw…och, bajka…
Jak przygotować się na trasę z małym dzieckiem na Popradzki Staw
Jeśli wybierasz się z dzieckiem, które jeszcze nie chodzi nawet się nie zastanawiaj i bierz wózek. Asfalt, asfalt i jeszcze raz prosta droga prowadzi aż do samego stawu. Nie ma zmiany nawierzchni na kamieniste podłoże, szalonych przepraw przez skały czy mrożących krew w żyłach wiszących mostów na trasie. Bierz wózek.
Jeśli wybierasz się z maluchem, które już pewnie drepta – bierz nosidło turystyczne. Blisko 8 km trasa (tam i z powrotem) z całą pewnością da takiemu trochę w kość. A takiego malucha bardzo łatwo można zniechęcić do gór.
Jeśli dobrze czujesz się z chustą – bierz. Proste. My jesteśmy dopiero na początku chustowania i Gosia nie zdecydowała się na to rozwiązanie przy tej okazji. Chyba musimy się jeszcze trochę oswoić z tym, że mała może być przyciśnięta do ciała mamy przez blisko 1,5 h marszu. Może kolejnym razem.
Woda. Nie soczki, słodzone napoje czy dosładzane kompociki. Na każdy z tych trunków jest odpowiedni czas, ale nie są to górskie szlaki. Od kilkunastu lat korzystam z rozwiązania jakim jest camel back – taka nerka, którą wypełnia się wodą, wrzuca do plecaka, a na zewnątrz wyciąga rurkę do picia. Rewelacja. Zero ściągania bagażu z pleców, szukania butelki, odkręcania, zakręcania. Jest rura i rodzinne picie.
Krem do opalania. Choć tak, jak wspomniałem, przez większość czasu szlak prowadzi lasem, to jednak w początkowym odcinku, przez jakieś 20 minut idzie się przez otwarty teren. Krajobraz w tym miejscu wygląda smutno. Bardzo smutno. Wszystko za sprawą Veľká kalamita, huraganu, który uderzył w stoki słowackich Wysokich Tatr w 2004 roku… Na tym terenie, przy ładnej pogodzie, słoneczko może trochę dopiec. Zatem krem przede wszystkim.
Owoce. Absolutny must have. Klasykiem jest banan. Doświadczenie nauczyło mnie, że po tym przysmaku jest najmniej nieoczekiwanych “przygód” na szlaku 😉
Nakrycie głowy. Nie ma żartów. Szczególnie w słoneczne dni. Raz doznałem czegoś, co podchodziło pod udar cieplny. Temat do opowieści przy piwie…był hardcore.