Wyjazd na Jebel Toubkal był decyzją spontaniczną. Można powiedzieć, że wręcz impulsywną. Taką jak zakup paczki mentosów, tik taków czy prezerwatyw, kiedy stoisz przy kasie w markecie. We wrześniu 2018 z ciekawości sprawdziłem ceny lotów do Maroko. Kilka godzin później miałem już ekipę na wyjazd wraz z biletami w kieszeni. Noclegi, dojazdy, ubezpieczenia i wszystkie inne tematy potrzebne do domknięcia wyjazdu ogarnialiśmy już na spokojnie, bliżej dnia wylotu. Czy wejście na Jebel Toubkal jest trudne? Co najbardziej mnie zaskoczyło? Ile trwa taka wyprawa i czy warto było? No to lecimy z tematem!
Dzień 1. Lot z Polski do Maroko i przejazd z Marrakeszu do Imlil
W poniedziałek rano zapakowaliśmy się do samolotu w Krakowie i po blisko 4,5 godzinach lotu wylądowaliśmy w Marrakeszu. Pierwsze wrażenia? Uczucie, że wkracza się na grunt, na którym trzeba uważać i nie wychylać się. Dlaczego? Bo konieczność wypełnienia tzw. karty policyjnej na lotnisku (obok podstawowych danych wymagane informacje o zawodzie, celu wizyty i wskazaniu miejsca, w którym będzie się przebywać) w połączeniu z zimnym spojrzeniem pogranicznika wzbudziło we mnie trochę niepokoju, że o to „welcome to państwo policyjne”. To poczucie inwigilacji wzmogło jeszcze żądanie paszportu i wykonywanie jego kserokopii prawie na każdym kroku: wymiana waluty na lotnisku: paszport do ksera i wprowadzany do „systemu”, zakup karty SIM na lotnisku i znowu paszport do „skopiowania” na dowód, że karta została wydana. Co zrobić, trzeba grać według zasad gospodarza.
Cena przejazdu Marrakesz – Imlil
Zaopatrzeni w lokalną walutę – dirham marokański (MAD) ruszamy ogarniać transport do Imlil. Postawiliśmy na taksówkę dalekobieżną – Grand Taxi. Z transportem z lotniska do Imlil nie ma najmniejszego problemu. Takich taksówek na lotniskowym parkingu stoi od groma i jeszcze trochę. Do ustalenia pozostaje tylko cena. Tylko i aż cena. Widząc objuczonych plecakami turystów taksówkarze wiedzą już o co kaman i cel podróży jest im najprawdopodobniej znany. Z Marrakeszu do Imlil jest jakieś 70 km. Pierwszą cenę jaką rzucił nam „pośrednik” (gość, który mówił po angielsku i działał w imieniu taksówkarzy, którzy po angielsku akurat nie mówili) to 800 MAD. Przelicznik dla waluty, który przyjęliśmy za w miarę bezpieczny, to 10 MAD = 1 EUR. Zatem sumka całkiem nie mała. I może gdyby porównywać to do polskich warunków to taki przejazd wychodzi całkiem ok, to jednak gdzieś w głowie miałem sumę 300 MAD, którą wyczytałem na jednym z blogów podróżniczych opisujących tą trasę. Po pierwszej rundzie negocjacji zeszliśmy do 600 MAD za 4 osoby. Gość się nakrzyczał, nagestykulował, natłumaczył, pięć razy zdążył się obrazić i odwrócić na pięcie, po to by ostatecznie zaakceptować propozycję. Zadowoleni ruszyliśmy do Imlil. P.S. 1: tak, przepłaciliśmy. Ale o tym w osobnym wpisie: ceny w Maroko 2019. Poradnik turystyczny.
Porzuceni na środku miasta
Zanim jeszcze wyjechaliśmy z Marrakeszu, nasz francuskojęzyczny kierowca poinformował nas o czymś, po czym zatrzymał samochód na wielkim parkingu w środku miasta i gdzieś zniknął. Dziwne uczucie kiedy nagle znika Ci kierowca. Różne głupie rzeczy człowiekowi po głowie zaczynają chodzić i choć obracane w żart to chyba wolałbym unikać takich niespodzianek w trakcie podróży w obcym kraju. Ale jak już rozkręciliśmy się w snuciu głupich scenariuszy, ktoś się w końcu ogarnął i powiedział, że gość chyba poszedł rachunki zapłacić. Faktycznie, powiedział: bills. Tak było.
Pierwsze spotkanie z policją
Po drodze do Imlil mieliśmy jeszcze jedną, dziwną sytuację. Oto na środku drogi pojawiają się jeden po drugim znaki z ograniczeniami prędkości do 60, 40, 20 km/h na końcu STOP. Wyskakuje policjant i sygnalizuje żebyśmy zjechali na pobocze. Mam trochę ciepło bo w tym całym hurra entuzjazmie jadę bez pasów. Już kalkuluję ile taki mandat kosztuje. Policjant obchodzi samochód, zerka do środka, podchodzi do kierowcy i trzymając w ręku banknot… pyta, czy ten nie ma przypadkiem rozmienić kasy. Abstrakcja. Policjant zatrzymuje taksówkę i pyta o rozmienienie forsy.
Welcome to Imlil
W końcu dojeżdżamy do Imlil, małej wioski na wysokości nieco ponad 1700 m n.p.m. Rozładowujemy się na parkingu, przy biurze przewodników górskich. Senną atmosferę miejsca idealnie podkreśla żołnierz, a raczej jego stopy wystające przez okno zaparkowanego obok Hammera. Taki chillax. Po krótkiej wymianie uprzejmości z lokalsami namierzamy właściciela przybytku, w którym będziemy nocować. Gospodarz naprędce organizuje muła, na którego wrzucamy wszystkie graty i wolnym krokiem udajemy się do Riad Atlas Prestige.
Na miejscu szok-niedowierzanie. Od wejścia szerokim uśmiechem wita nas opiekun obiektu. Na stole czekają na nas orzeszki, daktyle i jakieś inne suche przekąski. A do tego przepyszna berberska herbata. Aromatyczna, uspokajająca, trunek prima sort. Sam riad to prawdziwy sztos. W momencie pisania tego posta obiekt ma na booking.com notę 9.4/10 a w Airbnb status superhosta. Jest przytulny, czysty, ciepły, a aranżacja wnętrz sprawia, że człowiek czuje się tam odprężony prawie jak u siebie. Do tego taras, z którego roztacza się widok na rozrzuconą po wzgórzach wioskę i wyrastające góry stanowiące przedsmak tego, co czeka na turystę zmierzającego w kierunku Jebel Toubkal. I do tego jedzonko! Wybraliśmy opcję ze śniadaniem (w standardzie) i dodatkową obiadokolacją. Jeśli planujecie wyjazd do Maroko, którego celem będzie zdobycie Toubkala to zdecydowanie rekomenduję Riad Atlas Prestige.
Dzień pierwszy wykorzystaliśmy jeszcze na pokręcenie się po Imlil. Wpadliśmy na szybki obiad „na mieście” i kawę z kardamonem serwowaną tuż przy górskim potoku. Godzinny obchód wsi z łatwością pozwolił nam dostrzec, że standardy higieny w zakresie przygotowywania posiłków to chłopaki mają tam dość niskie. Szykując się na wyjazd w razie „w” zaopatrzyłem się jednak we wszystkie niezbędne środki ratujące pracę żołądka…i jelit.
A! Warto dodać, że jak wybieracie się w góry i nie macie sprzętu typy kijki, raki, buty (albo nie chcecie tego targać w samolocie) to w Imlil jest kilka miejscówek gdzie takowe możecie wypożyczyć. No dobra, z tymi butami to trochę życie na krawędzi, ale kijki i raki na zimę można brać.
Dzień 2. Ruszamy do Refuge du Tubkal, schroniska na 3200 m n.p.m.
O 08:30 do riadu przyszedł po nas przewodnik. Czy na Jebel Toubkal potrzebny jest przewodnik? Po morderstwie dwóch turystek z Norwegii i Danii w okolicach Imlil nie ma innej możliwości wejścia na teren Parku Narodowego Jebel Toubkal oraz na szczyt jak tylko w asyście przewodnika. Ogarniałem temat za pośrednictwem schroniska. Przewodnika można wynająć również w Imlil, w biurze w „centrum” wioski. Koszt takiej usługi w naszym przypadku to 120 euro (2 dni dla grupy 4 osób). Przyjęliśmy to za rozsądną stawkę, która nie podlegała negocjacji.
Przewodnik na Jebel Toubkal
Ku naszemu zdziwieniu, przy całej tej atmosferze tragicznych wydarzeń, które miały miejsce w grudniu 2018 roku i zapewniania nas, że przewodnik jest potrzebny „because of safety reasons” zamiast komandosa wysłali po nas młodego, uśmiechniętego chłopaka. Jak się później okazała ultramaratończyka, zwycięzcę jednej z edycji maratonu na Jebel Toubkal. Zatem z tym stawianiem równości między przewodnik = bezpieczeństwo to bym polemizował. Może jednak chodzi o to, żeby był z Tobą ktoś z lokalsów, kto wykorzysta w razie „w” swoje znajomości, etc. I po prostu nie da Ci zrobić krzywdy. Mogę jedynie potwierdzić, że tryb „na Janusza” że niby się uda wejść, że nikt Cię nie skontroluje i jakoś to będzie nie wchodzi w grę. Na trasie z Imlil do schroniska są 3 punkty kontrolne ze stacjonującymi tam policjantami. Widzieliśmy zarówno i grupę Polaków i Węgrów, których nie przepuszczone przez punkt kontrolny. Spotkaliśmy ich dopiero później, już w towarzystwie przewodników.
Ważniejsze jednak było to, że nasz przewodnik (Lassen) świetnie instruował nas w temacie właściwego tempa, narzucał zdrowy dla kondycji rytm marszu, a po drodze dbał o to żebyśmy skosztowali tu i ówdzie wzmacniającej herbaty czy świeżo wyciskanych soków z pomarańczy. W drodze na szczyt i z powrotem również spisał się na medal.
Trasa z Imlil do schroniska Refuge du Tubkal
No ale dobra, wpadł Lassen, my po śniadaniu pakujemy graty i zwijamy się na szlak. Odcinek z Imlil do schorniska do jakieś 14 km. Przejście tej trasy powinno zająć jakieś 4 – 6 godzin. My zmieściliśmy się w 5. Ale nie o czas to chodzi. Najważniejsze żeby zadbać o dobrą aklimatyzację. Nie ma się co śpieszyć, rwać do przodu, pędzić na złamanie karku. Bo po co? Mieliśmy przed sobą cały dzień. Pogoda była piękna, a my bez spiny chcieliśmy na spokojnie dotrzeć do schroniska.
Jak można opisać wrażenia czy też trudności ze szlaku do schroniska pod Jebel Toubkal? Trudności żadne. Jakieś 1,5 po wyjściu z Imlil rozpoczyna się wędrówka rozległą doliną, szlak pnie się nieustannie w górę. Im bliżej schroniska tym więcej śniegu zaczyna zalegać na otaczających dolinę stokach i wierzchołkach. Ta trasa jest po prostu nudna. Chciałbym się zdobyć w tym miejscu na jakieś poetyckie odniesienia nawiązujące do natury, kosmosu czy przemijania. Nie da rady. No walisz przed siebie krętymi ścieżkami, co chwilę mijany przez muły – czy to niosące zaopatrzenie (lub plecaki turystów) do schroniska czy też z niego wracające w towarzystwie właścicieli. No szału nima Haylna. Krok za krokiem, oddech za oddechem. Gadka szmatka i oby do przodu.
W tym momencie muszę przyznać się Wam, że na trasie czułem się bardziej jakbym przemierzał jakiś szlak gdzieś w Pakistanie czy Afganistanie aniżeli w kraju graniczącym tak naprawdę z Unią Europejską. Ta surowość klimatu, niesamowita cisza, a do tego masywne góry odsłaniające się coraz bardziej wraz ze zdobywaną wysokością, tworzyły właśnie takie wrażenie.
Mniej więcej w 1/3 drogi znajduje się mała osada, w której można przycupnąć na chwilę i wrzucić coś do jedzenia. My obstawiliśmy tylko czajniczek fenomenalnej, aromatycznej ziołowej herbatki z dużą ilością cukru. Dalej na szlaku znajdują się jeszcze 1 czy 2 „punkty” gdzie można napić się zimnej coli, fanty, sprajta czy świeżo wyciskanego soku z pomarańczy. Uczucie orzeźwienia gwarantowane.
Nie wiem czy wspominałem już o pogodzie, Kiedy startowaliśmy z Imlil był rześki, słoneczny poranek. Jakieś 4 km przed schroniskiem złapała nas burza z gradobiciem, a ostatni 1 km – 2 km przeszliśmy w całkiem srogiej śnieżycy, który utrzymywała się aż do późnych godzin wieczornych, nie dając większych nadziei na atak szczytowy następnego dnia…
Dzień 2. Docieramy do schroniska Refuge du Toubkal
Nie miałem w zasadzie żadnych szczególnych oczekiwań co do schroniska. Nie liczyłem na ciepłą wodę, aksamitne prześcieradła czy miło trzeszczące drewno w kominku. Choć tego ostatniego co prawda nie brakowało, to resztę musieliśmy sobie odpuścić.
Warunki w schronisku Refuge du Toubkal
Po dotarciu do schroniska przyjęli nas ciepłą herbatą i lunchem, na który składała się szakszuka, ryż, tuńczyk z puszki i sałatka z pomidorów, ogórków, cebuli i kolendry. Halyna, prawie ol inkluziw! Na kolację nie było już tak kolorowo bo, obok herbaty of kors, wjechał pszenny makaron spaghetti z frytkami! O tak! Tu nie ma mowy o pomyłce. Potężna dawka węglowodanów coby człowiek pełen energii obudził się na atak szczytowy. W opcji dla moich mięsożernych kolegów był jeszcze kawałek kurczaka. Wyglądał apetycznie. Smakował ponoć mniej. Z opcji żywieniowej największym rozczarowaniem było zdecydowanie śniadanie. Dżem, nieco twarde pieczywo, jakiś serek topiony i kawa. Dobrze, że trzymała nas trochę kolacja, bo „najważniejszy posiłek dnia” tylko zdenerwował nasze żołądki.
Ale dobra, nie samym jedzeniem człowiek żyje (Paulo Koelio). Z rzeczy ważnych w schronisku warto wspomnieć jeszcze o warunkach noclegowych. Łóżka dwupiętrowe, ciągnące się przez cały pokój, w którym nocowaliśmy. Na moje oko akurat w tym pokoju miejsca było dla 30 osób. Z uwagi na początek sezonu nie trafiliśmy jednak na pełny stan. Generalnie trochę syfiaste te materace mają jakby na to spojrzeć. Własny śpiwór to must przy wybieraniu się tam na nocleg. Jak macie jakąś turystyczną poduszkę też proponuję zabrać. Ewentualnie możecie wrzucić pod głowę zwiniętą kurtkę.
Nocowaliście kiedyś w schronisku w pokoju wieloosobowym? No generalnie spaniem to ciężko nazwać. Ktoś się wierci, ktoś chrapie, ktoś pierdnie, komuś kłaczek wpadnie, no cyrk. Niby cisza, a jednak zasnąć ciężko. Myślałem, że gorzej będzie z temperaturą, ale mój letni śpiwór Salewy dał radę. Choć teoretycznie mieliśmy przed sobą jakieś 9 godzin snu, to była to taka szarpana noc. Spałem jak zając i wybudzałem się na każde skrzypnięcie… i tak do 04:30. Potem pobudka, wspomniane śniadanie i ku przygodzie!
Wysokość, która daje o sobie znać
Śmieszki heheszki pora odstawić na bok. Na 3200 m n.p.m. całkiem solidnie bolał mnie już łeb. To oczywiście efekt wysokości i trzeba było rozsądnie podejść do tematu żeby nie nabawić się czegoś poważniejszego, związanego z chorobą wysokościową. Gdybym miał opisać towarzyszący mi przez większość pobytu w schronisku ból powiedziałbym, że to taki kac kiedy dzień wcześniej wpadłeś na genialny pomysł żeby iść do knajpy, walnąć dwie pięćdziesiątki, potem balować przy kilku piwach, na zakończenie imprezy skoczyłbyś jeszcze do pijalni wódki na 2 cytrynówki i 2 inne, kolorowe shoty, a na koniec dobił się jeszcze piwem za 4 złote… bo było tanie. I ten kac rano to właśnie taki ból głowy po dotarciu do schroniska. Miałem przy sobie trochę prochów przeciwbólowych ale na nic się nie zdecydowałem. Wyszedłem z założenia, że leki tylko będą maskować ten ból. A jak boli to coś jest nie halo i trzeba sobie z tym poradzić w naturalny sposób. Zalecenia? Przewodnik ciągle powtarzał żebyśmy dużo pili i jedli. I jeszcze więcej pili. A potem jeszcze więcej. Na szczęście w schronisku jest dość bogato (jak na tamte warunki) wyposażony sklepik, więc przez całe popołudnie i wieczór wlałem w siebie chyba z 5 litrów wody i dzbanek herbaty. Kładąc się spać było już zdecydowanie lepiej.
Aha, poszedłem spać bez prysznica. Może w czytających to damach może wywołać oburzenie, ale wtedy miałem to w dupie. Na samą myśl o zejściu do łazienki na -1 w której pizgało zimnem robiło mi się słabo. Ok, co prawda pod „prysznicem” było ciepła woda, ale takie rzeczy to tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Bałem się, że jak raz stracę temperaturę tak starannie wygrzanego przez warstwy ciepłej odzieży ciała do za cholerę nie ogrzeję się aż do rana. No ale koniec tłumaczenia. Nie umyłem się i tyle. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że o zębach nie zapomniałem. I choć woda w kranie była tak zimna, że mogła powodować pękanie szkliwa, to szorowałem zęby na całego.
Dzień 3. Godzina 05:50 ruszamy w kierunku wierzchołka Jebel Toubkal
Wszystkie graty mieliśmy naszykowane już wieczorem, przed snem. Zatem plecaki na plecy (jaki to oczywiste?), czołówki na głowy, raki na buty i ogień! Pogoda od samego wyjścia była dla nas łaskawa. Bezwietrznie, stosunkowo ciepło, a do tego bezchmurne niebo. Wszystkie znaki zatem wskazywały, że szczyt będzie nasz.
W tym miejscu muszę się jednak zatrzymać i dodać nieco przydługi wywód na temat używania raków. Jestem zdania, że tego dnia wcale nie były nam potrzebne. Co prawda opad był świeży i śniegu leżało od groma, ale na żadnym etapie trasy nie występowało oblodzenie czy też podejścia, przy których raki okazałyby się zbawienne. Mało tego! Mając je na nogach czułem, że jeszcze bardziej zapadam się w świeżym śniegu. Nie wiem dlaczego przewodnik uparł się żeby je założyć. Z tym się szczególnie nie powinno dyskutować bo graliśmy wg jego zasad. Moje doświadczenie mówiło mi jednak, że tego dnia raki wyglądały dobrze jedynie na zdjęciach. Także nie mam problemu z tym żeby umniejszyć w tym aspekcie trudnościom towarzyszącym nam przy wejściu i przyznać, że raki były zbędne na tym śniegu. Czekan z kolei mógł się przydać przy jednym trawersie. Zarówno w drodze na szczyt jak i z powrotem w mojej ocenie był pomocnym narzędzie ewentualnego awaryjnego hamowania.
Czy wejście na Jebel Toubkal jest trudne?
Czas na kolejną „prawdę w oczy”. W idealnych warunkach pogodowych (a takie mieliśmy) Jebel Toubkal nie jest górą trudną. Nie występują tam żadne techniczne trudności. Na trasie są 2 momenty większych ekspozycji i jakby się zagapić to można polecieć w odkos. Szczyt nie jest jednak trudny do zdobycia. Podejście jest długie, monotonne, nudne. Jest też męczące. No bo ile można iść pod górę, zapadając się co chwilę w śniegu – a to po kolano, a to po pachwinę.
W dupę natomiast dość mocno mogą natomiast dać człowiekowi rzeczy następujące: wysokość, słońce, temperatura i wiatr. Im wyżej tym nasz organizm może gorzej reagować na wysiłek, na jaki go wystawiamy. Jedni mogą iść swoim wolnym tempem, drudzy muszą co chwila przystawać żeby łapać oddech. Głowa napierdziela, a w trakcie postoju słyszysz jak serce wali Ci po całej klatce piersiowej. I niby kondycyjnie jest wszystko ok. Bo masz siłę, mięśnie współpracują, etc, ale tak naprawdę wysiłek jest ogromny. A do tego jak wysokość siądzie na głowę to sprawa jest kiepska. Czasem na kacu ciężko trafić rano do lodówki, a tutaj taki challenge żeby pokonać te blisko 1000 metrów przewyższenia.
Dalej mamy słońce. Chrońcie oczy dobry okularami a twarz filtrami przeciwsłonecznymi. I nie zaczynajcie tego robić jak już słońce przyświeci. Wysmarujcie się najlepiej w schronisku. Tak, piszę to ja – człowiek który w ogóle się nie posmarował. Powód? Ponoć kumpel smarował sobie twarz. Ponoć pytał czy chcę krem. Ponoć odmówiłem. Efekt? Ta dam!
Twarz jak po przeczepcie z sączącą się z policzków ropą i schodzącą w kolejnych dwóch tygodniach po wyprawie skórą. Moja córa jak zobaczyła mnie po powrocie powiedziała zatroskana: o joj… Szef widząc mnie pierwszy dzień po urlopie w pracy rzucił z przerażeniem: o kur… Wrażenia były zatem zbliżone. Wyrażone tylko innym doborem słów.
Trzeci temat to temperatura. Zawsze dziwi mnie to, że ludzie ubierają się w góry jak opętani narzucając na siebie 5-7-15 warstw odzieży. No bo koszulka, polar, bluza z kapturem, kurtka puchowa i przeciwdeszczowa jeszcze. Nosz kurwa. Tak, w górach zimą jest zimno (Paulo Kołeljo again) ale trzeba dobierać garderobę z głową, żeby po przejściu pierwszych 100 metrów nie zatrzymywać się na ściąganie z siebie połowy rzeczy bo się człowiek gotuje. Na takie wejście wystarczyły mi spodnie softshellowe, bielizna termoaktywna z długim rękawem, cienki puchowy sweterek i kurtka gore.
No i mamy wiatr. Nie chodzi o to, że silny podmuch strąci Cię z podejścia. Nic z tych rzeczy. Chodzi o to, że wiatr potęguje odczuwanie zimna. I jak się tak zapomnisz i dasz się przewiać to ciężko może być z ponownym ogrzaniem się. Ja przegapiłem moment zmiany rękawic. Z lekkich, technicznych, na grube zimowe. Zreflektowałem się w momencie jak poczułem, że drętwieją mi dłonie. Wystraszyłem się nie na żarty, bo przez dobre 15 – 20 miałem problemy z tym żeby przywrócić poprawne krążenie w paluchach mimo, że ręce miałem włożone już w ciepłe rękawice…
Zimowe wejście na Jebel Toubkal 4167 m n.p.m.
Ok, dosyć z mądrościami. Co jeszcze mogę powiedzieć o szlaku na Jebel Toubkal zimą? Jest monotonny. To już pisałem. Jak napiszę, że jest trudniejszy niż latem to pewnie też nie będzie szczególnie odkrywcze. Po nieco ponad 3 godzinach dotarliśmy na przełącz Tizi-n-Toubkal znajdującej się na wysokości 3950 m n.p.m. Z tego miejsca widać już wierzchołek Jebel Toubkal. I niby jest na wyciągnięcie ręki ale jak sobie pomyślisz, że przed Tobą jeszcze 200 metrów przewyższenia to banan z twarzy znika.
Droga z przełęczy na szczyt zajęła nam coś koło 1:10h. Było więcej przystawania, szukania oddechu no i oczywiście delektowania się widokami. O 10:20 zameldowaliśmy się pod metalową konstrukcją piramidy na szczycie Jebel Toubkal 4167 m n.p.m. So proud!
Dzięki ekipo. Za zdjęcia też.
Kilka słów od Taty
Czołem, jestem Radek. 15 kg temu, w czasach studenckich, jeden z wykładowców powiedział: nigdy nie zadawajcie się z ludźmi bez pasji. Obok takiej mądrości nie można było przejść obojętnie. Dziś wyrazem mojej pasji jest Tata Story – nietuzinkowy blog parentingowy gdzie przeczytasz o emocjach, uczuciach i podróżach okiem Taty dwóch córek.
Codziennie jesteśmy na Facebooku. Koniecznie zajrzyj i zostań z nami na dłużej. Dzięki i do zobaczenia!
P.S. Jeśli się już znamy „piąteczka” za kolejne odwiedziny!