To był bardzo spontaniczny wypad. Zebraliśmy się po obiedzie, wskoczyliśmy w autobus jadący do „city” i w kilkadziesiąt minut znaleźliśmy się w samym centrum największej stolicy spośród wszystkich krajów Unii Europejskiej. Im później, tym owa spontaniczność osiągała nowe wymiary. Przez cały wieczór jeździliśmy rowerami miejskimi, przeciskając się przez mniej lub bardziej zatłoczone ulice, by dotrzeć w środku nocy do tętniącego dzikim życiem Soho, a nad ranem skończyć w Chinatown na bardzo wczesnym śniadanio – obiedzie. Powrót do domu do dziś pozostaje dla mnie zagadką. Byłem tak wyczerpany, że nie pamiętam nic od momentu przekroczenia progu autobusu. Tak, tak było. True story. Tyle tylko, że 6 lat temu, kiedy razem z parą mieszkających w Londynie znajomych zafundowaliśmy sobie taki szaleńczy trip. Dzieci? Chyba nikt o nich jeszcze wtedy nie myślał. W tym roku postawiliśmy na równie spontaniczny wypad, z tą jednak różnicą, że zwiedzanie zaczęliśmy wcześnie rano, a parę znajomych zastąpiła Nela, wiek 8 miesięcy.
I choć tytuł może w pierwszej chwili wskazywać na coś innego, to nie jest to wpis o atrakcjach dla dzieci w Londynie. To krótki przewodnik pokazujący, że nawet z takim maluchem można ogarnąć sobie bardzo fajną wycieczkę, zahaczając o sporo głównych atrakcji miasta. I to pieszo. W zaledwie kilka godzin. Przygotuj się, bo będzie tego sporo! No to czas start!
Londyn z małym dzieckiem: 10.00 stacja kolejowa London Euston
Do Londynu jechaliśmy pociągiem z Coventry. Za podróż trwającą ok. 1,5h zapłaciliśmy 70 funtów w obie strony. Drogo, niedrogo, polski bus nie kursuje na tej trasie, więc trzeba było korzystać z oferty lokalnego przewoźnika kolejowego. Stacja London Euston dobrym punktem do rozpoczęcia wycieczki, bo znajduje się w tzw. walking distance od Soho, Chinatown, bulwarów nad Tamizą czy choćby słynnej Oxford Street. Ale my wybieramy inny kierunek. Pierwszy cel to Temple Church. Tak, to ten kościółek z powieści Dana Browna “Kod Leonarda DaVinci”. Ten, w którym znajdują się “śpiący rycerze”, a ich sarkofagi ułożone są na podłodze świątyni.
Dlaczego akurat to miejsce? Bo mam wrażenie, że po tym całym hype na powieść o kodzie DaVinci, trochę zapomniano o tym miejscu. Nie ma tam kolejek, dzikich tłumów, a miejsce pozostaje ukryte z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Mimo, że z obu stron otaczają je ruchliwe ulice, to na placyku przed kościołem panuje cisza i spokój. Mam też sentyment do Temple Church, bo kojarzy mi się z moim pierwszym wypadem do Londynu. Wtedy to byłem w zasadzie kilkadziesiąt metrów od tego miejsca, ale zmęczenie w połączeniu z podłym tego dnia humorem sprawiło, że na złość wszystkim nie wybrałem się do wnętrza. No i ostatnia rzecz – jest tam trochę romantycznie. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Sami musicie się przekonać.
Spacer brzegiem Tamizy
Z Temple Church już tylko kilka kroków nad Tamizę. Dochodzimy do deptaku i kierujemy się w stronę Westminster Bridge. Spacer wzdłuż Tamizy nie należy do najprzyjemniejszych atrakcji. Mętna, szeroka rzeka, którą co chwila mkną barki o dziwacznych kształtach, nie skłania szczególnie do zadumy i rozmyślań nad radością życia. Pamiętam, jak pierwszy raz odwiedzałem Anglię, jakieś 10 lat temu – już wtedy nie potrafiłem odnaleźć niczego fascynującego w spacerze wzdłuż tej rzeki. Ale idąc zachodnim brzegiem można delektować się wyrastającymi w sąsiedztwie Tamizy budynkami, jak The Royal Horseguards czy siedziba Scotland Yard. Po drodze są też 3 czy 4 czerwone budki telefoniczne – tak mocno kojarzone z Londynem. Ale powiem Wam szczerze, że ilekroć chcieliśmy sobie zrobić przy którejś zdjęcie, odstraszał nas panujący w środku syf i smród. W środku wyglądają bardziej jak noclegownie albo kible.
Aha, chyba w tym miejscu muszę przerwać historię i napisać, co dzieje się z naszym maluchem, w czasie kiedy my zwiedzamy. A no nic. Siedzi sobie wygodnie w wózku i spogląda na liście drzew. Totalny luz. Dodam, że oczywiście od momentu opuszczenia dworca kolejowego była karmiona piersią oraz zjadła mus z tubki. Także bez obaw, ma się dobrze. Dobra, kontynuujemy wycieczkę.
Big Ben i spacer w kierunku Pałacu Buckingham
Mała zasnęła. No tak, w końcu mamy kilka kilometrów już w nogach. Tymczasem idziemy dalej, aż do Mostu Westminsterskiego. Nie mamy odwagi wejść na most. Choć jest tam dość tłoczno, w pobliżu widać policję, a życie toczy się normalnie, jak każdego, innego dnia to odczuwamy niepokój. Ciężko nam było wyluzować w miejscu, gdzie stosunkowo niedawno rozegrała się tragedia… Oddalamy się w stronę Parliament Square Garden, mijając po drodzę masywną wieżę zegarową z dzwonem Big Ben…który zamilkł w 2017 roku na kolejne 4 lata. Ach te remonty. Głowa może człowieka rozboleć. No nic. Kręcimy się jeszcze chwilę po okolicy i obieramy kierunek na Pałac Buckingham.
Mała śpi dalej (nakarmiona i przebrana). Do pałacu postanowiliśmy iść trochę “na około”. Mamy ten komfort, że nie goni nas specjalnie czas, pogoda dopisuje, a dalszą drogą nie musimy się stresować, bo w tej części miasta czujemy się dość swobodnie. Po drodze mijamy Downing Street, gdzie znajduje się siedziba Premiera. Patrząc na strzegących dostępu policjantów i szeregu zabezpieczeń włącza się człowiekowi respekt do tego miejsca. Małej z kolei nawet nie drgnęła powieka. Nie zwróciła nawet uwagi na gwardzistów na koniach, znajdujących się przy wejściu do kompleksu budynków Horse Guards. Imponujący widok. Nawet bardziej niż straż przy Pałacu Buckingham, gdzie zmierzaliśmy.
Przed nami St. James’s Park, długi park, ciągnący się praktycznie pod same drzwi pałacu. Atrakcje po drodze? Park ten słynie z występowania wielu gatunków ptaków, przede wszystkim pelikanów, które kiedyś robiły na mnie większe wrażenie. Teraz taka bida. Kilka kaczek i łabędzi na krzyż oraz pelikany w liczbie sztuk 4. Może tak trafiliśmy po prostu. Nie mniej jednak nie ma tam chyba nic szałowego, co zasługiwałoby na wpisanie tego miejsca na listę must visit podczas pobytu w Londynie. Wybraliśmy drogę przez park, bo było tam po prostu cicho i mała mogła sobie jeszcze trochę podrzemać. Aha, na początku (idąc od strony Horse Guards), tuż przy jeziorku, znajduje się bar/restauracja. Dont goł der! Drogo, że matko bosko! Ale nie że przyjechały polaki-biedaki i najchętniej to byśmy jedli suche bułki z konserwą i popijali herbatą z termosa. Tam jest drogo. Uwierzcie mi.
No i docieramy na miejsce! Tego dnia przy Pałacu Buckingham było wyjątkowo pusto. Nie trzeba było rozpychać się łokciami, żeby później z twarzą wciśniętą w kraty, robić zdjęcie królewskim gwardzistom. Pokręciliśmy się chwilę przy ogrodzeniu, pomachaliśmy w stronę okien, licząc, że w którymś z nich stoi może mały kandydat do tronu i całkiem przypadkiem zauważy (już nie śpiącą) Nelkę, ich wzrok się skrzyżuje, a my dzięki temu związkowi będziemy do końca życia żyli w blasku fleszy i deszczu funtów. Cóż, zobaczymy czy coś z tego będzie…
Spacer Piccadilly
Przed nami droga powrotna. Ale hola hola, zostało jeszcze trochę atrakcji do ogarnięcia. Przy okazji przydałoby się też coś wrzucić na ząb. No to ogień! Przecinamy Green Park i wbijamy na Picadilly. Wiecie – Ritz, Cartier, Gucci i takie tam podobne klimaty. Ale znajduje się też knajpa, żeby na chwilę usiąść i podładować baterię. I tutaj polecamy Pret A Manger. To brytyjska sieć restauracji szybkiej obsługi specjalizująca się w naturalnej żywności (kanapki, sałatki, kawa, etc.). Dobra, może brzmi trochę hipstersko, ale żarcie mają tam przednie! Kanapejczki, wrapy i sandłicze. Do wyboru, do koloru. Smacznie, świeżo, estetycznie zapakowane i co najważniejsze – w miłych cenach. Tego dnia, to już druga nasza przekąska w tym lokalu. Jest w zasadzie na każdym kroku, a nie ma nic lepszego w obcym mieście, niż sprawdzone jedzenie. Polecam. Radosław z rodziną,
Po napełnieniu brzuszków, wznawiamy spacer. Kierujemy się w stronę Piccadilly Circus. Po drodzę jeszcze całkiem przypadkiem zbaczamy na Jermyn Street, ulicy przy której mieszkał kiedyś Isaac Newton. Tak piszą. Ale dla mnie przejście tą wąską uliczką było o tyle interesujące, że mieszczą się przy niej firmy szyjące męskie koszule, w tym jedna z moich ulubionych Charles Tyrwhitt. W końcu, w żółwim tempie, docieramy do chyba jednego z najbardziej rozpoznawalnych placów w Londynie – Piccadilly Circus. Na pewno wiecie o co kaman – kolorowe reklamy świetlne na budynkach, dzikie tłumy ludzi i pomnik z figurką Anterosa (nie, ten aniołek z łukiem to nie Amor).
Czekoladowe szaleństwo w sklepie M&M’s World
Nie rozsiadamy się tu zbytnio, bo i też nie ma po co. Pstrykamy pamiątkowe zdjęcie i kontynuujemy spacer w głąb West Endu. Choć to już droga powrotna na stację, to po drodze mamy jeszcze dwa miejsca do zaliczenia. Pierwszym z nich jest sklep M&M’s World. Tego miejsca chyba nie trzeba przedstawiać. A jeśli jednak nie słyszeliście jeszcze o nim to napiszę tylko tyle, że to taki sklep ze słodyczami M&M’s, który zajmuje 3 piętra. Aha, wewnątrz znajduje się chyba największa ściana z czekoladą na świecie. Całkowita powierzchnia sklepu to 3250 metrów kwadratowych. Czy warto wybrać się tam z dzieckiem? Jeśli śpi to tak. Jeśli nie, to przygotuj się na dość spore wydatki na szereg gadżetów i cukierków we wszystkich kolorach świata. A tak na poważnie, to warto zajrzeć do środka. Ciekawe doświadczenie. Zwłaszcza, że to jedyny taki sklep w Europie. Pozostałe znajdują się w Nowym Jorku, Orlando, Las Vegas i Szanghaju.
Kulinarna draka w chińskiej dzielnicy
Od tego patrzenia na te wszystkie łakocie i czekoladki, zgłodnieliśmy nie na żarty. Na szczęście obok znajduje się Chinatown (nie będzie to nic odkrywczego, jeśli napiszę, że to chińska dzielnica). Nie jest jakoś spektakularnie rozległa, ale ma swój klimat. Wszędzie na witrynach wiszą smażone kaczki i apetycznie wyglądające prosiaczki. Ciężko się zdecydować na konkretny lokal. Tym bardziej, jeśli nie je się mięsa 😉 Kolorytu dodają jeszcze tragarze, zwinnie poruszający się w tłumie, pchając/ciągnąc wózki wyładowane aż do nieba różnymi towarami. Gdzieś tam z boku ktoś medytuje przy dźwiękach muzyki z przenośnego radio, a jeszcze dalej grupa osób pikietuje przeciw nielegalnym przeszczepom i handlu organom w Chinach. Takie klimaty.
Na nasze nieszczęście mała zaczyna histerycznie płakać i nie ma zmiłuj się, bo stała się jeszcze bardziej głodna od nas. Ciężko nam się skupić i na spokojnie wybrać miejsce na obiad, dlatego w przypływie emocji wpadamy do pierwszego, lepszego baru. Błąd. Po 30 minutach wychodzimy z 25 funtami w plecy za mocno średni makaron z owocami morza i kawałki kurczaka zalane czymś, co przypominało kisiel pozbawiony smaku. Blee. Ochyda.
Zdegustowani robimy wycof w kierunku stacji kolejowej. Droga powrotna wiedzie przez Soho, centralną część West Endu. To wyjątkowo rozrywkowa część miasta. Na początku wpisu wspomniałem, że trafiliśmy tam kiedyś w środku nocy… To jednak opowieść na inny post.
Ile kosztuje spontaniczna wycieczka po Londynie?
Nie pamiętam dokładnie wszystkich cen, ale podrzucam poniżej zestawienie wydatków. Sami oceńcie.
- Bilet na pociąg relacji Coventry – Londyn Euston – Coventry: 70 funtów
- Kawa w Starbucks: Pumpkin Spice Latte i Latte Grande: 6,50
- Wejściówka do Temple Church: 5,00/os.
- Przekąska w Pret a Manger: Wrap x 2: 7,50
- Przekąska w Pret a Manger: Kawa, Croissant, Wrap: 8,70
- Woda w restauracji w parku: 2,20
- Zestaw słodyczy Psi Patrol: 7,00
- Zestaw słodyczy w koreańskim sklepie: 3,00
- Słodycze w M&M’s: 3,50
- Obiad w Chinatown: 25
- Smoczek (bo Nela po drodze wyrzuciła dwa): 7,00
__________
Suma: 145,50 FUNTÓW.
Ehm. Jak na jeden dzień może wyglądać na spory wydatek. I pewnie lepiej byłoby pojechać do Rewala na weekend…albo do Zakopca. Z Londynem jest jednak tak, że choć miasto to może przytłaczać swoją wielkością i odstraszać cenami, to jest w nim coś magnetycznego. Coś, co sprawia, że chce się tam wracać. Wystarczy się przełamać i otworzyć na spontaniczne zwiedzanie. Bez spiny, sztywno ustalonego planu czy gonienia na łeb na szyję od atrakcji do atrakcji. Jak będziecie mieli kiedyś okazję wybrać się do Londynu – jedźcie bez wahania.
A jeśli chodzi o atrakcje typowo dla dzieci, to myślę, że w przyszłym roku przyjdzie czas na taki wpis…
Kilka słów od Taty
Czołem, jestem Radek. 15 kg temu, w czasach studenckich, jeden z wykładowców powiedział: nigdy nie zadawajcie się z ludźmi bez pasji. Obok takiej mądrości nie można było przejść obojętnie. Dziś wyrazem mojej pasji jest Tata Story – nietuzinkowy blog parentingowy gdzie przeczytasz o emocjach, uczuciach i podróżach okiem Taty dwóch córek.
Codziennie jesteśmy na Facebooku. Koniecznie zajrzyj i zostań z nami na dłużej. Dzięki i do zobaczenia!
P.S. Jeśli się już znamy „piąteczka” za kolejne odwiedziny!