Byliśmy wczoraj u sąsiadów na kawie. I na piwie. W zasadzie to od początku miało być piwo, tylko od kawy się zaczęło. Aha, był też arbuz. Taka zmyłka między kawą i piwem. Żeby oszukać żołądek. I po trochu też małżonki. Bo były dwie. Ale nie moje. To znaczy jedna moja, a druga nie. Wiadomo.

Piwo oczywiście nie mogło być pozostawione bez żadnego akompaniamentu. Wybór padł na rozegranie meczu na Xbox. Choć wolę konsolę od Sony to z grzeczności nie oponowałem. W nagrodę dostałem drugie piwo. Kawę też. Arbuza już nie było. Dzieci zjadły. No tak dzieci też tam były. Całe 1000+. Ale nie moje. Moja połowa.

No i do tego piwa był mecz. To znaczy mecz był na Xbox. Ale zanim go rozegraliśmy, najpierw szukaliśmy płyty z grą. Gdzieś była. Kiedyś. Płyta Yeti – każdy o niej słyszał, a nikt nie widział. Żeby dodać tej sytuacji trochę grozy dodam, że to była ważna gra. Taka, w której można zdobyć Polską tytuł mistrza świata. I taki był plan. Ale FIFA 18 się nie znalazła.

W akcji poszukiwawczej udział wzięła nawet sama Pani Mama. A wiadomo, że jak mama nie może znaleźć – to przepadło. Pytałem dziś czy znaleźli. Nie dostałem odpowiedzi. Mam nadzieje, że ten incydent nie wpłynie na relacje małżeńskie sąsiadów.

Ten wieczór zapowiadał się jednak dramatycznie. No bo jak – miała być gra a nie było?! A tu kawa wypita. Po arbuzie zostały tylko skórki, a piwo powoli się kończyło. Po drodze jeszcze moja córa zażyczyła sobie kolację i całkiem przypadkiem splądrowała wszystkie zasoby pieczywa sąsiadów. Wybaczyli. Mam nadzieję…

Ale wracając do dramatu wieczoru – gra przepadła. Gospodarz zachował jednak zimną krew. Wrzucił do konsoli NBA 2K. O maj gad, na koszykówce znam się tak samo, jak na hodowli alpak. Podniosłem jednak rzuconą rękawicę. Żona i dzieci patrzyły. Nie mogłem ich zawieść. Po drodze okazało się, że mój „kontroler” nie działa. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Ale nie wymiękłem. Inny sąsiad pożyczył swojego w 5 minut po tym, jak wysłałem mu smsa wyjaśniającego dramaturgię sytuacji. Bez niego dziś nie pisałbym bloga (tzn. tego wpisu, bo blog jest o dzieciach. Moich. Nie jego).

Zatem: jest „kontroler”, jest gra. Nie ma już piwa. Ale zbliża się dobranocka, więc nie ma co cwaniakować i zaczynamy grać. Najpierw wybór drużyn. Gra full wypas to i drużyny full wypas. Do wyboru, do koloru. Statystyki, gwiazdy i inne szmery – bajery. Tylko, że ja nikogo nie znam. Oprócz gospodarza, żon i dzieci rzecz jasna.

Ale patrzę na ten wielki ekran, przeglądam kolejne drużyny i czuję, że odpływam w otchłań nicości. Pustka. Ręce mi się pocą. Kark zaczyna swędzieć. Nerwowo przebieram nogami. Myślę sobie – przerżnę ten mecz. A żona patrzy. Dzieci zajęte są jedzeniem.

I nagle, jak grom z jasnego nieba, przed oczami przelatuje mi Chicago Bulls 1992 – 1993. Bosh! To jak wskoczenie w wehikuł czasu i przeniesienie się do lat szczenięcych w mgnieniu oka. Michael Jordan, Scottie Pippen, John Paxson. Aż łza w oku się zakręciła. Plakaty z Bravo Sport, karty do gry, naklejki i podrabiane koszulki koszykarskie z targowiska. Nie mogłem wybrać lepiej!

Dopiero później dotarło do mnie, że to wszystko miało miejsce 25 lat temu. I posmutniałem. Bo to tak, jakbyś miała na imprezie możliwość wybrania najnowszego kawałka do potańczenia, a postawiłabyś na Spice Girls.

Było. Minęło. Trochę ten świat poszedł do przodu.
Peace.