W połowie sierpnie ubiegłego roku, korzystając z dłuższego weekendu, zaliczyłem wyjazd w Alpy. Razem z tatą wybraliśmy się odkrywać via ferraty w Austrii. To takie górskie szlaki turystyczne o charakterze wspinaczkowym. Ubezpieczone są stalową liną, która daje możliwość asekuracji. Słowem: zakładasz uprząż wspinaczkową, kask, rękawiczki i lonżę, i rozpoczynasz wspinaczkę. Świetna przygoda, mega adrenalina i niesamowite trasy. Kilka lat temu zaliczyłem takie trasy w Dolomitach, a ostatnio właśnie w okolicach Salzburgu.
Jednak ostatni wyjazd już pierwszego dnia wspinaczki okazał się karkołomny. Zrobiliśmy trasę, po której przez wiele godzin jedyne, o czym myślałem był powrót do domu i rzucenie tego wszystkie w pizdu. Wszystko dlatego, że mniej więcej po ukończeniu 80% odcinka, po którym się wspinaliśmy, zdecydowaliśmy się zawrócić. Nie ważne dlaczego. Ważne, że zejście przebiegało szlakiem jednokierunkowym, nie przystosowanym do tego rodzaju eskapad… Kiedy idziesz w górę, najlepiej patrzeć w górę. Proste. Kiedy schodzisz, nie masz wyjścia i musisz patrzeć na całą tą ekspozycję, którą masz pod nogami. A kilkaset metrów robi wrażenie. Tym bardziej jeśli pod wpływem adrenaliny umysł zaczyna pracować na turbo obrotach, a co chwilę przewija Ci się wizja swobodnego spadku. Schodzisz w takim skupieniu, że nawet nie czujesz jak spięte są Twoje mięśnie. Jedyne, co czuje to pulsująca krew. Nie, nie ma tu za krzty wyolbrzymiania czy mitomanii. Ktoś nie na darmo planował tą trasę jako szlak jednokierunkowy.
Po drodze kilka razy uświadamiasz sobie, że to najgorszy wybór jakiego mogłeś dokonać. Mimo to nie decydujesz się na powrót w górę. Brniesz dalej w dół, mijając po drodze ludzi, którzy z niedowierzanie przecierają oczy. W pewnym momencie docierasz do wodospadu. Miejsca, którego przejście w momencie rozpoczynania przygody, dostarczyło Ci niezłych emocji. Wtedy pomyślałeś – uf, dobrze, że mam to już za sobą. Teraz musisz ogarnąć temat raz jeszcze. Tylko w drugą stronę. A do tego pieprzony deszcz i nadchodząca burza. Piorun. Wyładowania. Stalowa lina. Kurwa, to nie brzmi dobrze.
Przemoknięty i zmarznięty docierasz w końcu do podnóża szlaku. Zrzucasz z siebie cały sprzęt i czujesz, że odlatujesz… Nie wiem czy to wynik spadku adrenaliny, drastycznego obniżenia poziomu cukru. Nie znam się na tych tematach. Po prostu czujesz, że nogi Ci wiotczeją i zaraz odlecisz. Ratujesz się batonikiem. Dwoma albo pięcioma. I regulujesz oddech. Trwa to chwilę.
Kiedy ciśnienie się wyrównuje, wzrok łapie ostrość, a mózg wraca do swoich zwykłych zajęć, myślisz sobie, że miałeś jaja żeby przejść tę trasę. Nie takie jaja jak pół bogowie i herosi himalaizmu, na których patrzy cały świat. Ani nawet nie takie jak ratownicy górscy, którzy dokonują imponujących rzeczy w każdych warunkach. Ale takie, które śmiało mogą powiedzieć o Tobie trochę więcej niż o typowym, górskim turyście. Choć wiesz, że to, co zrobiliście było skrajną głupotą, czujesz dumę, że dałeś radę. Przypominasz sobie kilka innych, emocjonujących wypadów w góry. Mroźną zimą i mroczną jesienią. I wiesz, że to nie pierwszy raz kiedy przełamałeś swoje słabości i zrobiłeś coś, co w dłuższej perspektywie tylko umocni Twoją pewność siebie i popcha ku kolejnym przygodą. Jesteś pewien, że wyczerpałeś limit emocji na najbliższy czas. A nawet gdyby przyszło zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem, przecież masz jaja. A potem trafiasz na porodówkę…
I jesteś twardy. Prawie jak Tommy Lee Jones w Ściganym. Trzymasz za rękę, motywujesz, pomagasz. Ile tylko możesz. Nie dajesz się emocjom. Choć wzbierają w Tobie naprzemiennie niepewność, strach, bezsilność, gniew i kilka innych. Ani przez chwile nie dajesz tego po sobie poznać. Twoim punktem honoru jest być najlepszym wsparciem jakiego oczekuje partnerka. I wiesz, że musisz ogarnąć. Bo to, co robisz to i tak małe piwo przy tym co czuje przyszła mama. Dlatego walczysz. Masz jaja. Poza tym przecież już to robiłeś…
I nagle wszystko w Tobie pęka. Widzisz nowe życie. Masz przed sobą córkę. Małą, bezbronną, wydzierającą się wniebogłosy. Miliony myśli rozsadza głowę. Przecinasz pępowinę i… nie jesteś w stanie oddać nożyczek. Czujesz się sparaliżowany. Tracisz ostrość widzenia. Ciśnienia tak Ci spada, że musisz złapać się łóżka. Nogi uginają jak po przebiegnięciu maratonu. Albo dziesięciu! Nie jesteś w stanie przebić nawet łez szczęścia przez te wszystkie emocje, które uwolniły się w jednym momencie. Radość, strach, gniew, niepewność. Prosisz o wodę. Ale tylko Ty słyszysz swój głos. Muszą Cię wyprowadzić bo na Twojej twarzy toczy się intensywna gra kolorów. Raz jesteś blady, raz zielony, znowu blady. Wszystko staje Ci w gardle, a przed oczami są tylko mroczki. Jak w jakimś pieprzonym F16 przy osiąganiu prędkości naddźwiękowej. Odlatujesz… Jaja możesz zachować na później.
To nie jest przestroga dla ojców, którzy stoją w obliczu dylematu – iść na porodówkę czy nie. To dowód na to, że choć poród, w całej swojej fizyczności, jest tylko i wyłącznie domeną kobiety, która sama musi stanąć przed tym ogromnym wyzwaniem, to w sferze uczuć i emocji wcale się nie różnimy.
Kilka słów od Taty.
Czołem, jestem Radek. 15 kg temu, w czasach studenckich, jeden z wykładowców powiedział: nigdy nie zadawajcie się z ludźmi bez pasji. Obok takiej mądrości nie można było przejść obojętnie. Dziś wyrazem mojej pasji jest Tata Story – nietuzinkowy blog parentingowy gdzie przeczytasz o emocjach, uczuciach i podróżach okiem Taty dwóch córek.
Codziennie jesteśmy na Facebooku. Koniecznie zajrzyj i zostań z nami na dłużej. Dzięki i do zobaczenia!
P.S. Jeśli się już znamy „piąteczka” za kolejne odwiedziny!